Macierzyństwo, takie szlachetne słowo, a tak siermiężnie i srogo dźwięczy w moich uszach. Niesie przesłanie o doskonałości, powadze, sztywności i ciężarze. Cóż, tak je słyszę…
Choć od ponad dwudziestu lat dane mi jest cieszyć się dwiema córkami, to nigdy nie nazwałabym tego co robię z nimi i dla nich macierzyństwem. Już prędzej dorastaniem, dojrzewaniem albo, po mojemu, matulowaniem, gdyż „Matulą” ochrzciły mnie lata temu.
Zanim zostałam mamą, nie zdążyłam się stosownie wyedukować w tej materii. Jakoś temat mnie nie kręcił. O rodzicielskich blogach nikt nie słyszał, bo internetów nie było. Ćwierć wieku temu literatura branżowa prezentowała się mizernie, a to co przez przypadek wpadło w moje ręce, niosło idealistyczne przesłanie dla niepokalanych matek karmicielek, czyli nie dla mnie, boleśnie świadomej swych niedoskonałości.
Moje matulowanie wykluło się w bardzo specyficznych warunkach. W pełni władz umysłowych wyszłam za mąż za człowieka żywioł, człowieka pasję, saksofonistę i szyszkarza. Świadomość moja nie zarejestrowała jednak faktu, iż umiłowany mój dostał zlecenie z nieba pełnienia, jak na owe czasy, niezbyt popularnego zawodu pastora. Wiadomo co robi murarz, szewc, nauczyciel czy hydraulik. Co robi pastor, nie wiedział wtedy ani mój mąż pastor, ani jego żona pastorowa. W tejże błogiej nieświadomości, metodą prób i błędów, z akcentem na to drugie, kroczyliśmy w nieznane.
Nasze córki, Justynka i Gosia, dorastały w domu, gdzie nigdy nie wiadomo było kto jeszcze zagości na obiedzie i czy nie skończy się to śniadaniem, jak długo okupowany będzie pokój gościnny, w jakim języku będziemy rozmawiać w następny weekend. Przyzwyczaiły się do obecności ludzi rano, wieczór, we dnie i w nocy. Przemykały dyskretnie wśród szeptów rozmów duszpasterskich toczonych w różnych zakątkach domu. Znosiły dzielnie czuwania nocne, liderskie, grupy domowe oraz modlitwy różnej maści i kalibru. Lubiły pomieszkiwania fajnych cioć i szalonych wujków, już mniej koczowanie bezdomnych. Nie cierpiały zleconych przez rodziców „ochotniczych” modlitw w intencji niedzielnego obiadu. Widziały radość przełomów, ale też zapłakane twarze poobijanych życiowo zborowników.
Napatrzyły i naodczuwały się nasze dzieci w tej, jak dziś się śmiejemy, patologii. To cud, że w całym tym szaleństwie, które dumnie nazywamy służbą pastorską, Justek i Gosia nie zwariowały, nie znienawidziły nas i Boga wszechmogącego.
Moje matulowanie nie byłoby tak barwne i bezpieczne, gdyby nie „Ojczyzna”, jak mówią na Marka dziewczynki. On, przy całym swoim kolorycie, jest stabilnym, cierpliwym i miłosiernym człowiekiem. Doskonale pacyfikuje moje czarnowidztwo i panikę. W momentach kryzysowych, gdzie za drobne przewiny szykowałam potrójną karę dla córek winowajczyń, Marek negocjował taryfy ulgowe. Stanowił dla nich ostoję, gdy moje fochy oddzielały nas na godziny całe. Doradzał, wspierał i obmadlał niestrudzenie obie strony. Matulowanie bez Ojczyzny nie byłoby tak łatwe i dlatego cały czas myślę w kategorich „my”.
Funkcjonowanie w pastorskiej rodzinie czasem obarczone jest oczekiwaniami i wyobrażeniami ludzi. Niektórzy myślą, że pastorstwo rozmawia ze sobą tylko przez psalmy, hymny i pieśni duchowe, a ich dzieci po szkole grają na harfach, pasjami czytają żywoty świętych, a przed śniadaniem wstawiają się za niezewangelizowane jeszcze plemiona amazońskie. Taki polski „Domek na prerii”.
Przyznam, miałam takie zakusy, ale po kilku próbach odprawienia mini nabożeństwa przy kuchennym stole, gdy atmosfera była drętwa jak koci ogon, objawienie nie spływało nawet cienką stróżką, a dziewczynki siedziały jak na sądzie ostatecznym, wywracając ostentacyjnie pięknymi oczkami, postanowiłam przerwać ten męczący proceder. Okazało się, że najwięcej duchowego przepływu, głębokich rozmów i dzielenia sercem działo się przy okazji, podczas sobotnich śniadań, gdy jeszcze w piżamach, wcale nie przy stole, tylko gdzie komu wygodniej, opowiadaliśmy sobie historie ważne i nieważne, wzruszające i zwykle bardzo śmieszne.
Dzięki podobnym, nieskutecznym, próbom uformowania dzieci na własne kopyto, umocniła się w naszym domu zasada „ograniczania nacisku”, w myśl której bliskie i szczere relacje gwarantują rozsądne wybory. Noooo, czasami konieczny był ograniczony, lecz sugestywny nacisk w kwestiach porządków, gdyż szczere relacje odnosiły tu znikomy skutek. Za to dziś bywam karcona za higienę szmaty zlewozmywakowej, co zamiast nerwów, wzbudza mą dumę z wyników wieloletniej edukacji.
Póki co zasada działa. Śpię spokojnie, nawet jak moje córki wracają o nieprzyzwoitych godzinach, ślą fotosy z najdalszych zakątków świata, rozmawiają z nieznajomymi, słuchają nieświętej muzyki. Znam ich piękne serca, ufam im, uczę się na bieżąco ich własnej drogi z Bogiem, podziwiam ich odwagę, wnikliwość, rozmach i miłość do „rozczochranych” ludzi. Żyją po swojemu, czasem nie nadążam, bo w wielu kwestiach wyprzedziły mnie o lata świetlne. Cierpliwie znoszą moje matulowe zrzędzenie o niezapiętych kurteczkach, spóźnialstwie, za ciężkich plecakach, bieganiu na bosaka po zimnych kafelkach i nieodbieraniu telefonu w momentach krytycznych.
Poczucie humoru, często abstrakcyjne, stanowi kręgosłup emocjonalny naszej rodziny. O wszystkim nie godzi się pisać, ale matulowanie z ekipą, która „ciśnie bekę” z wszystkiego, co się napatoczy, stanowi genialny bezpiecznik ratujący zdrowie psychiczne.
Oczywiście, wierzę w momenty poważne i przełomowe. Do takich należą chwile, gdy po burzliwych dyskusjach, konfliktach, bardzo emocjonalnej wymianie zdań czyt. kłótniach, kurz opada i przeliczam co ważniejsze: racje czy relacje? Wtedy też boża arytmetyka prowadzi mnie do pokoju którejś z moich córek, gdzie po prostu przepraszam za raniące, niesprawiedliwe i osądzające matulowanie. I chyba dzięki temu doczekałam się ich wizyt w moim pokoju, gdy ich córkowanie zagalopuje się w niebezpieczne rewiry.
Kocham moje matulowanie, bo bardzo kocham moje córki i Ojczyznę, który tylko dzięki bożemu wsparciu, wagonom modlitwy i przerwom na zrywanie szyszek, nie oszalał w tym babińcu. Nie zamieniłabym lat spędzonych z dziećmi na żadne tytuły, pieniądze i wygody. Relacja z nimi oraz historia naszych docierań są dziś dla mnie skarbem.
Wiem, że wiele rzeczy zrobiłabym dziś inaczej. Byłabym miłosierniejsza dla siebie samej, gdyż perfekcjonizm zabija życie, wyznaczyłabym wyraźniejsze granice chroniące intymną domową przestrzeń, słuchałabym uważniej i częściej, może bym nadwyrężyła zasadę ograniczonego nacisku i zaciągnęła dziewczyny na fachowe muzyczne douczki, bo zdolności mają niezwykłe, chroniłabym je bardziej przed wszechobecnością ludzkich problemów, która wciąż jest częścią naszej nietypowej pracy.
Cóż, co się stało, to się nie odstanie. Matulowanie nie jest doskonałe, bo ja nie jestem doskonała. I to jest w porządku. Naprawdę! Dobry Bóg odważył się powierzyć w moje ręce swoje córki, a ja z całego serca, metodą prób i błędów, na tyle ile potrafiłam, rozumiałam i czułam, matulowałam.
Na szczęście,w tej przygodzie towarzyszy mi stale cierpliwy Bóg Tata, Ojczyzna i wiele wspaniałych ludzi, którzy w momentach kryzysowych, gdy panika, rozczarowanie sobą i zmęczenie wypalało mi dziury w sercu, wspierali, zachęcali i rozśmieszali.
Jestem szczęściarą. Matula 🙂
Photo credit: Majewski Family
Kasiu! Jak Ty pięknie piszesz. Pozdrawiam gorąco.. prowadzisz jakiegoś bloga?
Dziękuję bardzo? Kiedyś pisałam bloga,ale poległam.?
Może kiedyś pobloguję, albo popełnię książkę…